środa, 5 lutego 2014

Zawsze można się do czegoś przyczepić - raport PZPN nt. organizacji i bezpieczeństwa meczów piłki nożnej



           Polski Związek Piłki Nożnej opublikował raport, który podsumowuje mecze szczebla centralnego w rundzie jesiennej aktualnego sezonu od strony organizacyjnej. Jest to już drugie tak szczegółowe zestawienie wielu danych dotyczących m.in. bezpieczeństwa na polskich stadionach. Aktualny raport jest o tyle ważny, iż po raz pierwszy uwzględniono informacje przekazane przez SLO (Koordynatorów ds. współpracy z kibicami działających w każdym klubie Ekstraklasy i I. ligi). Oznacza to, że w końcu ktoś zapytał klienta jak ocenia organizację imprezy w której uczestniczy. Trudno o podsumowanie meczu, gdy się go nie widziało w całości i tak samo trudno całościowo ocenić organizację meczu z perspektywy delegata meczowego, który nie stoi w deszczu przed wejściem na stadion przez godzinę czy też nie korzysta z bufetu na trybunach dla kibiców. 

Cieszyć może również fakt, iż działacze PZPN zdają sobie sprawę, że trzeba na sprawę bezpieczeństwa (choć to nie jedyny poruszany aspekt) patrzeć całościowo. Na zachowania ludzi, szczególnie na stadionie, gdzie emocje często biorą górę, wpływa wiele różnych elementów, stąd uzasadnione podkreślanie roli np. organizacji wejścia kibiców na obiekt. Zestawienie podsumowujące rundę jesienną aktualnego sezonu pomaga obalić niektóre mity związane z bezpieczeństwem na meczach piłki nożnej w Polsce. Spójrzmy zatem na kilka wybranych fragmentów rzeczonego raportu i spróbujmy znaleźć te fałszywe wyobrażenia. 

MIT NR 1 – Organizatorzy sobie nie radzą z zapewnianiem bezpieczeństwa, Policja powinna mieć większe uprawnienia.

Policja bierze udział w zabezpieczeniu spotkania na każdym etapie. Począwszy od fazy składania wniosku o wydanie zezwolenia na przeprowadzenie imprezy masowej (opiniowanie), poprzez wiele działań przed samą imprezą, przebywanie w centrum dowodzenia w trakcie meczu, jak również obecność poza stadionem większej grupy funkcjonariuszy. W przypadku, gdy służby organizatora nie są w stanie sobie poradzić z sytuacją na obiekcie, możliwe jest przekazanie dowodzenia Policji. Na 652 analizowane mecze taka sytuacja zdarzyła się 9 razy (w przybliżeniu 1,4% wszystkich spotkań). Czy w takim razie jest tak źle, iż trzeba komukolwiek przekazać kolejne uprawnienia? 

MIT NR 2 – Najgorzej jest w przypadku meczów niższych lig.

To hasło powtarzane jak mantra przez tych, którzy widzą, że już nikt im nie uwierzy, iż na stadionach Ekstraklasy jest niebezpiecznie i strach się bać, bo na pewno zgraja bandytów ich zaatakuje. Mit również powielany przez autorów pomysłu, aby znacznie obniżyć limit widzów, który decyduje o kwalifikacji danego meczu jako imprezy masowej. Zajrzyjmy zatem do statystyk meczów I. ligi, II. ligi zachodniej i wschodniej oraz porównajmy je z liczbami dotyczącymi Ekstraklasy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że istnieje więcej klas rozgrywkowych, jednakże spotkań, które w nich przysparzają problemów jest niewiele i są to jednostkowe przypadki.  Na początek poruszana kwestia przy okazji przekazania dowodzenia Policji.  W obu drugoligowych rozgrywkach ani razu nie nastała taka konieczność, natomiast w I. lidze stało się tak sześciokrotnie (na 162 mecze). Ponadto im niższa liga na szczeblu centralnym, tym większa średnia liczba stewardów oraz funkcjonariuszy policji przypadająca na 100 kibiców. W takim razie warto zadać pytanie: czy przepisy są złe czy też nie wszyscy sobie radzą z ich egzekwowaniem? Dodajmy do tego liczby przeróżnych incydentów, które w przypadku tych poważniejszych są na podobnym poziomie, a w wielu przypadkach występują częściej w Ekstraklasie. 

MIT NR 3 – Kibicom (tudzież „kibolom” w wersji znanej z niektórych mediów) najczęściej nie zależy na tym, aby pojechać na mecz i wspierać własną drużynę.

Szczególnie chodzi o przypadki, gdy zorganizowane grupy kibiców gości nie wchodzą na sektor czy też nie docierają na czas. Panuje wyobrażenie, iż kibice pewnie zaatakowali kordon policji przed meczem, tudzież sami opóźniają wejście albo w trakcie dojazdu spotkali zwaśnioną grupę kibiców. Mit ten obalają statystyki dotyczące przyczyn opóźnień w związku z dojazdem oraz nieobecności zorganizowanych grup kibiców na meczu. Dane ograniczają się do spotkań Ekstraklasy i I. ligi. Okazuje się, iż najczęstszą przyczyną opóźnienia są działania kontrolujące Policji oraz awaria środku transportu (głównym z nich są autokary, często stare lub nienadające się do użytku), a zdecydowana większość nieobecności zorganizowanych grup kibiców wynika z przyczyn od nich niezależnych: budowa lub remont sektora oraz decyzje organów administracji czy też  Komisji Ligi. 

MIT NR 4 – Rodziny z dziećmi nie chodzą na stadiony, bo się boją o własne życie.

Oczywiście mówią o tym tylko osoby, które stadion widzą w telewizji, ale wiąże się to z kilkoma poruszonymi w raporcie sprawami. Warto tu zaznaczyć kwestię frekwencji na polskich stadionach. Nikt przy zdrowych zmysłach nie stwierdzi, iż niebezpiecznych „kiboli” są tysiące. Jak w takim razie wytłumaczyć, iż na każdy mecz Ekstraklasy średnio przychodzi ponad 8 tysięcy osób, a w II. lidze frekwencja w porównaniu do rundy wiosennej poprzedniego sezonu wzrosła o ponad 25%? Spadek frekwencji odnotowano w I. lidze, jednak tu trzeba pamiętać o awansie Cracovii i Zawiszy, które to zdecydowanie przodowały w liczbach na wiosnę. Patrząc na wszystkie ligi szczebla centralnego frekwencja się utrzymała, a warto zaznaczyć, iż wiele meczów rozegrano w niesprzyjających warunkach atmosferycznych. W dodatku nadal trudno o zachętę dla nowych kibiców, jeśli obowiązująca ustawa utrudnia do maksimum zakup biletu takim osobom. W przypadku incydentów, które miałyby zniechęcać mityczne rodziny z dziećmi do przychodzenia na mecze, statystyki również potwierdzają, iż nie ma powodu do obaw. Zdecydowana większość związana jest z wulgarnymi/wrogimi okrzykami oraz późnym przybyciem kibiców. Czy ma to wiele wspólnego z zagrożeniem życia? Śmiem twierdzić, iż w obecnych czasach, niestety, dzieci wszystkie wulgaryzmy pojawiające się na stadionach poznały przed przyjściem na mecz. Od rówieśników czy słuchając rodziców. Niektórzy z pewnością wspomną o użyciu materiałów pirotechnicznych, które i tak nie jest aż tak częste, jakby się wydawało. Jednak warto rozgraniczyć samo odpalanie takich materiałów i ich rzucanie, bo to dwie zupełnie inne sprawy.

Powyższe wyobrażenia na temat stanu bezpieczeństwa na polskich stadionach na gruncie statystyk okazują się fałszywe. Oczywistym faktem jest to, iż występują zdarzenia, które nie powinny się wydarzyć. Incydenty przez wielu niepożądane. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że są to pojedyncze incydenty, których nie da się wyeliminować. Śmiem twierdzić, iż one będą się zdarzały, bo bezpieczeństwo to proces i nie jest możliwe, aby osiągnąć jego pełnię. Tak jak nigdy nie dojdziemy do stanu, gdy na drogach nie będzie wypadków, tak nigdy nie będzie można mówić o tym, że w przypadku kilkuset meczów nie doszło do żadnych incydentów. Chyba że zgodzimy się z Komendantem Głównym Policji i pójdziemy w stronę zakazania wszystkim chodzenia na mecze, ale nie życzę nikomu, aby ktokolwiek poparł taki pomysł.

czwartek, 2 stycznia 2014

Wspomnienia z norweskich dróg



Po tragedii w Kamieniu Pomorskim kolejny raz w mediach powraca temat pijanych kierowców. Pojawiają się wszelkiej maści eksperci od bezpieczeństwa na drogach, a politycy z każdej partii przedstawiają co rusz nowe pomysły, aby sobie poradzić z ludźmi (przyjmując, że to są ludzie) wsiadającymi pod wpływem alkoholu za kółko. Pozostaje mieć nadzieję, że katastrofa z Kamienia Pomorskiego da impuls do faktycznych zmian. Osobiście uważam, że prócz nieuchronności kar (co jest bolączką polskiego systemu sprawiedliwości nie tylko w kwestii jazdy po pijanemu) najważniejsze jest postawienie na edukację. Trzeba skupić się na walce z przyzwoleniem społecznym wśród Polaków na wsiadanie pod wpływem alkoholu do samochodu w roli kierowcy. Bo żadna kara, żadne przepisy nie będą skuteczne w połączeniu ze zmianą myślenia wśród zwykłych obywateli. Warto też pamiętać, że wbrew pozorom alkohol nie jest głównym powodem wypadków na drogach. Według statystyk tylko kilka procent wypadów było związanych z alkoholem.
                Jako że kwestia jazdy po pijanemu samochodem jest częścią całego systemu bezpieczeństwa w ruchu drogowym, to nie można zapominać o wielu innych jego elementach. Stąd też tematyka dzisiejszego wpisu: jak wyglądają drogi w Norwegii i czy warto korzystać z norweskich rozwiązań dotyczących bezpieczeństwa na drogach?
                Gdy mowa jest o tym jak wygląda system bezpieczeństwa w ruchu drogowym w Skandynawii, często mówi się o grożących za wykroczenia karach, a zapomina się, że są one jedynie częścią istniejącego układu, który zawiera dużo więcej elementów. Jak to dokładniej wygląda? Po miesięcznym wypadzie do Norwegii, w trakcie którego przejechałem 3 tysiące kilometrów po tym pięknym kraju, tak mogę opisać norweskie drogi.
                Zacznę od tego, iż nie uważam, aby tzw. kultura jazdy w Norwegii stała na wysokim poziomie. Wydaje mi się, że wielu norweskich kierowców nie słyszało o czymś takim jak kierunkowskaz, a także nie wie, że istnieje instytucja wpuszczania innych samochodów. Na jednym ze skrzyżowań jeden samochód stał 10 minut, aby skręcić w lewo i nikt nie wpadł na pomysł, żeby go wpuścić. W Polsce jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. Przy tym trzeba zaznaczyć, że skrzyżowań jest mało, szczególnie w miastach wiele jest rond, trend widoczny również w Polsce. Skrzyżowania w większych ośrodkach miejskich najczęściej są wyposażone w sygnalizację świetlną. Co warto podkreślić: stosuje się system dopasowania świateł, który się świetnie sprawdza.
                Znaczącą różnicą między polskimi i norweskimi drogami jest jakość nawierzchni. Jeśli już da się do czegoś przyczepić, to w Norwegii zdarzały się koleiny, ale bardzo trudno trafić na jakąkolwiek dziurę. Chyba że akurat trwa wymiana asfaltu, co się zdarza. Mimo panujących w tym kraju warunków klimatycznych trzeba przyznać, że nawet daleko od głównych tras jak już asfalt został położony, to jest on dobrej jakości. Kolejna różnica to dobre oznakowanie i trafnie dobrana prędkość. Pomijając znany fakt, iż w Norwegii jeździ się wolno, to w przypadku dodatkowych ograniczeń na danym fragmencie trasy w większości przypadków są one słuszne. Nie stosuje się polskich rozwiązań typu „dwupasmowa droga i ograniczenie do 50 km/h”.
                Ogromne znaczenie dla bezpieczeństwa w ruchu drogowym odgrywa niemalże brak przejazdów kolejowych. W większości przypadków dla torów buduje się wiadukty, co również wpływa na płynność jazdy. Pasy w wielu miejscach są wymalowane na żółto, dając ich lepszą widoczność po zmroku. Kolejnym ważnym rozwiązaniem jest duża ilość ograniczeń wyprzedzania, a ponadto tam gdzie się da jezdnie są oddzielone barierkami lub pasami zieleni. Eliminuje to do minimum częstotliwość występowania zdarzeń czołowych, najbardziej tragicznych  w skutkach.
                Wymienione norweskie rozwiązania są dostosowane do panujących warunków klimatycznych, do specyfiki kraju, a kilka z nich na pewno mogłyby przyjąć się również w Polsce. Pamiętajmy przy obecnie trwających dyskusjach na temat pojedynczych sposobów rozwiązania problemu pijanych kierowców, że na bezpieczeństwo w ruchu drogowym składa się mnóstwo elementów i musza one tworzyć jedną całość. Co da zwiększenie kar, gdy za tym nie pójdzie edukacja obywateli, a w społeczeństwie będzie pokutowało myślenie, że i tak sankcja nie jest nieuchronna? Pewnie kilka punktów procentowych zyskają politycy, ale nie rozwiąże to sprawy.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Marsz Niepodległości 2013 - mogło być gorzej?



                Powoli staje się to tradycją. 11. dzień listopada, Warszawa. Tysiące osób z całej Polski wędrują do stolicy. Większość w celu wspólnego zamanifestowania swojej miłości do ojczyzny, niektórzy amatorzy mocnych wrażeń chcąc również poczuć adrenalinę. W tym roku było podobnie – rodziny z dziećmi czy osoby starsze przemieszane z młodzieżą zaopatrzoną niekiedy w chusty, kominiarki itp. Nie ma sensu opisywać tego, co się zdarzyło, każdy obrazki w telewizji widział. Warto jednak popatrzeć nieco od strony organizacyjnej na „Marsz Niepodległości” 2013. Czy było spokojniej niż w ostatnich latach? Dało się zrobić coś lepiej? Oto krótka relacja z pierwszej ręki. 

                Podstawowym pytaniem jest: czy dało się uniknąć kilku zdarzeń? Poza podpaloną tęczą na pl. Zbawiciela uważam, że nie. Pewnie zabrzmi to kontrowersyjnie, ale gdyby nie taka taktyka służb (w szczególności policji) w tym dniu mogło się to skończyć o wiele gorzej. Choć strategia operacji zabezpieczenia była słuszna (tj. brak asysty kroczącej, wycofane oddziały policji), to można do wykonania mieć pewne zastrzeżenia. 

Zacznijmy od tego, że na trasie marszu było kilka punktów newralgicznych, przy których nikt nie miał wątpliwości (a przynajmniej tak się mogło wydawać), że może się coś dziać. Boczne uliczki odchodzące od ul. Marszałkowskiej między Rondem Dmowskiego a placem Konstytucji, sam pl. Konstytucji, gdzie pochód miał skręcić w ul. Waryńskiego (w bliskiej odległości od pl. Zbawiciela) oraz teren przy ambasadzie Federacji Rosyjskiej. Z doświadczenia lat wcześniejszych można było wyciągnąć wnioski – to właśnie głównie tam coś się może zdarzyć.

 O samej słuszności taktyki może świadczyć fakt, iż na całej trasie przemarszu doszło tylko do jednego incydentu – podpalenia budki przy ambasadzie rosyjskiej. Reszta działa się tak naprawdę poza marszem, stąd też trudno o wszystko obwiniać organizatorów, jak to można przeczytać. Podobna taktyka (z dużo lepszym skutkiem) była stosowana w przypadku ostatniej fety z okazji zdobycia przez Legię mistrzostwa Polski. Próżno było szukać na samym pl. Zamkowym w Warszawie oddziałów policji, wszystkie siły zostały zgromadzone wokół, w niedalekiej odległości. I tutaj właśnie pojawia się niby drobna, ale jednak znacząca różnica między zabezpieczeniem fety mistrzowskiej a „Marszu Niepodległości”. Duże siły policji 11 listopada zostały umieszczone w różnych budynkach, w dalszej odległości od newralgicznych punktów o których już wspomniałem. W przypadku bocznych uliczek odchodzących od ul. Marszałkowskiej ta odległość była jeszcze niewielka, stąd dosyć szybka reakcja policji na ul. Skorupki przy skłocie, gdzie doszło do awantury. Jednak w przypadku pl. Zbawiciela czy ul. Spacerowej ta odległość była ogromna. Choć przy wejściu głównym do ambasady policja się pojawiła, to na tyłach budynku znalazła się dopiero po dobrych paru minutach.

Wracając jeszcze do słynnej tęczy. Na pl. Zbawiciela w trakcie całego przemarszu był 1 radiowóz policji, w dodatku z Wydziału Ruchu Drogowego. Nie był on w stanie nic zrobić w przypadku kilkudziesięciu osób chcących podpalić tęczę, to zrozumiałe. Jednak niezrozumiałe jest to, że aby zgromadzić większe siły policja potrzebowała co najmniej kwadransa. W tym czasie tęcza zdążyła zostać spalona, a grupki, które się od marszu odłączyły zdołały tam wrócić. 

Taktyka zabezpieczenia przez policję „Marszu Niepodległości” wynikała również z próśb kierowanych przez organizatorów. Wszystko miało przebiegać bez problemu ze względu na formację Straży Marszu. Pomysł w założeniu słuszny – dobrze wyszkolona i licząca kilkuset członków powinna zapanować nad tłumem, a na pewno lepiej sobie poradzić niż policja. Czy tak było? Na pewno nie można obwiniać ich za to, że ulegli naporowi tłumu przy ul. Skorupki. Kilkadziesiąt osób poradzi sobie z rzędem nieuzbrojonych ludzi nieważne jak oni są wyszkoleni, to oczywiste. Straż Marszu jednak miała pomagać przy łączności i zająć się, aby nie dochodziło do paniki. O taką jednak nie było trudno, gdy w pewnym momencie czoło marszu poszło dalej, a z tyłu dało się słyszeć nawoływania do powrotu na miejsce startu.

                Jak tak było źle, to jakim cudem mogło być dużo gorzej? Nie jestem w stanie wyobrazić sobie co mogłoby się dziać przy asyście kroczącej czy kordonie. Zamiast kilku punktów zapalnych cała trasa przemarszu zamieniłaby się w buzujący kocioł czekający na małą iskierkę. A po niej byłaby regularna wojna z policją nie do opanowania w krótkim czasie biorąc pod uwagę, iż w tłumie prócz zadymiarzy są rodziny z dziećmi, starsze osoby itd.

                Co nam pozostało po wydarzeniach w Warszawie? Wiele wniosków do wyciągnięcia dla różnych organów państwa. Najgorsze co się może stać, to aby po raz kolejny zmieniać prawo. Trzeba wreszcie zrozumieć, że nawet najlepsze prawo nie da pożądanych efektów bez właściwego jego przestrzegania. Warto też wziąć pod uwagę, iż takie sytuacje jak te, które miały miejsce 11 listopada nie biorą się znikąd. Społeczeństwo jest głęboko podzielone, wielu ludziom wiedzie się coraz gorzej, narasta fala frustracji i nie jest to jedynie polski problem. Już pojawiają się głosy, że Polska to dziki kraj. Polecam tym osobom spojrzeć jak wyglądają manifestacje w krajach Europy, niby tej cywilizowanej. Choć nie jest to oczywiście żadne wytłumaczenie, to nie można się w tym przypadku samobiczować, tylko spojrzeć na sytuację nieco szerzej.

poniedziałek, 7 października 2013

Biegnij Warszawo, nawet bez zezwolenia?

fot. wp.pl




Według reportera TVN, impreza „Biegnij Warszawo” nie została zakwalifikowana jako impreza masowa. Informacje te potwierdza wykaz imprez masowych w m. st. Warszawa na stronach internetowych Urzędu Miasta, gdzie takowego biegu próżno szukać. Brak takiej kwalifikacji budzi wątpliwości szczególnie w obliczu tragedii, do jakiej doszło w niedzielę w Warszawie. Za linią mety jeden z biegaczy stracił przytomność i mimo pomocy medycznej, wg niektórych spóźnionej, jej nie odzyskał. W takim razie warto zadać pytanie: na jakiej podstawie bieg, w którym wzięło udział kilkanaście tysięcy osób nie został zakwalifikowany jako impreza masowa? Pytanie zasadne w szczególności, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, iż bieg „Biegnij Warszawo” odbył się pod honorowym patronatem Prezydent Warszawy, w ścisłej współpracy z miastem stołecznym oraz Ministerstwem Sportu i Turystyki.


Odpowiadając na to pytanie warto sięgnąć po ustawę o bezpieczeństwie imprez masowych, aby dokładnie zdefiniować co jest imprezą masową, a co nią nie jest. W ustawie czytamy, co następuje:
Ilekroć w ustawie jest mowa o:
1) imprezie masowej – należy przez to rozumieć imprezę masową artystyczno-rozrywkową,
masową imprezę sportową
Kluczowa jednak będzie definicja masowej imprezy sportowej, tj.:
należy przez to rozumieć imprezę masową mającą na celu współzawodnictwo sportowe lub popularyzowanie kultury fizycznej, organizowaną na:
(…)
b) terenie umożliwiającym przeprowadzenie imprezy masowej, na którym liczba udostępnionych przez organizatora miejsc dla osób wynosi nie mniej niż 1000;
Dla każdego potrafiącego czytać nie będzie trudne stwierdzenie, iż „Biegnij Warszawo”, w którym wzięło udział kilkanaście tysięcy osób wypełnia tę definicję.


Na gruncie ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych (ta ustawa określa m.in. zasady i tryb wydawania zezwoleń na przeprowadzanie imprez masowych) mamy jednak do czynienia z kilkoma wyłączeniami, kiedy to przepisów ustawy się nie stosuje. „Biegnij Warszawo” można byłoby traktować jako imprezę sportu powszechnego o charakterze rekreacji ruchowej, ogólnodostępnym i nieodpłatnym, organizowaną na terenie otwartym. W przypadku „Biegnij Warszawo” to wyłączenie nie jest możliwe do zastosowania, gdyż jak czytamy w regulaminie imprezy:

„Warunkiem uczestnictwa w Biegu jest prawidłowe wypełnienie i przekazanie do Organizatora Formularza Rejestracyjnego oraz dokonanie Opłaty Rejestracyjnej.”
W takim wypadku nie można mówić o tym, iż była to impreza nieodpłatna. Stąd można stwierdzić, iż „Biegnij Warszawo” było imprezą masową w myśl obowiązujących przepisów prawa. Nie tak dawno w Warszawie odbywał się maraton. Mieliśmy również do czynienia z imprezą masową, zgłoszoną przez organizatora."Biegnij Warszawo" może liczyć na specjalne względy, gdyż nie musiało się starać o zezwolenie na przeprowadzenie imprezy masowej od 2010 roku włącznie. Rok temu i dwa lata temu również.


Co oznacza niezakwalifikowanie biegu jako imprezy masowej? Brak obowiązku ubiegania się o zezwolenie na jej przeprowadzenie, co wiąże się z m.in. zdobyciem opinii od państwowych służb. Ponadto nie trzeba stosować się do zasad przeprowadzenia takiej imprezy, w głównej mierze oznacza to brak przymusu zatrudnienia służb porządkowych w określonych ilościach. Nietrudno się domyślić, iż wiązałoby się to z dużymi kosztami.


Sprawa wydaje się dosyć klarowna. Szczególnie w przypadku odpowiedzialności organizatora, któremu grozi do 8 lat pozbawienia wolności za zorganizowanie imprezy masowej bez zezwolenia. Jednak czy tylko on poniesie odpowiedzialność? Szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę fakt, iż organizator na stronie internetowej szczyci się tym, że projekt wspiera m. st. Warszawa. Dochodzimy do sedna sprawy: stołeczny Ratusz, odpowiedzialny za wydawanie zezwoleń, jest patronem imprezy, która odbyła się wbrew obecnym przepisom prawa. Trudno sobie wyobrazić, aby ktoś mógł się wytłumaczyć niewiedzą o biegu. Szczególnie trudne zadanie czeka Hannę Gronkiewicz – Waltz. Na kilka dni przed referendum ws. odwołania Prezydent Warszawy taka wpadka na pewno nie przysporzy jej zwolenników.