poniedziałek, 11 listopada 2013

Marsz Niepodległości 2013 - mogło być gorzej?



                Powoli staje się to tradycją. 11. dzień listopada, Warszawa. Tysiące osób z całej Polski wędrują do stolicy. Większość w celu wspólnego zamanifestowania swojej miłości do ojczyzny, niektórzy amatorzy mocnych wrażeń chcąc również poczuć adrenalinę. W tym roku było podobnie – rodziny z dziećmi czy osoby starsze przemieszane z młodzieżą zaopatrzoną niekiedy w chusty, kominiarki itp. Nie ma sensu opisywać tego, co się zdarzyło, każdy obrazki w telewizji widział. Warto jednak popatrzeć nieco od strony organizacyjnej na „Marsz Niepodległości” 2013. Czy było spokojniej niż w ostatnich latach? Dało się zrobić coś lepiej? Oto krótka relacja z pierwszej ręki. 

                Podstawowym pytaniem jest: czy dało się uniknąć kilku zdarzeń? Poza podpaloną tęczą na pl. Zbawiciela uważam, że nie. Pewnie zabrzmi to kontrowersyjnie, ale gdyby nie taka taktyka służb (w szczególności policji) w tym dniu mogło się to skończyć o wiele gorzej. Choć strategia operacji zabezpieczenia była słuszna (tj. brak asysty kroczącej, wycofane oddziały policji), to można do wykonania mieć pewne zastrzeżenia. 

Zacznijmy od tego, że na trasie marszu było kilka punktów newralgicznych, przy których nikt nie miał wątpliwości (a przynajmniej tak się mogło wydawać), że może się coś dziać. Boczne uliczki odchodzące od ul. Marszałkowskiej między Rondem Dmowskiego a placem Konstytucji, sam pl. Konstytucji, gdzie pochód miał skręcić w ul. Waryńskiego (w bliskiej odległości od pl. Zbawiciela) oraz teren przy ambasadzie Federacji Rosyjskiej. Z doświadczenia lat wcześniejszych można było wyciągnąć wnioski – to właśnie głównie tam coś się może zdarzyć.

 O samej słuszności taktyki może świadczyć fakt, iż na całej trasie przemarszu doszło tylko do jednego incydentu – podpalenia budki przy ambasadzie rosyjskiej. Reszta działa się tak naprawdę poza marszem, stąd też trudno o wszystko obwiniać organizatorów, jak to można przeczytać. Podobna taktyka (z dużo lepszym skutkiem) była stosowana w przypadku ostatniej fety z okazji zdobycia przez Legię mistrzostwa Polski. Próżno było szukać na samym pl. Zamkowym w Warszawie oddziałów policji, wszystkie siły zostały zgromadzone wokół, w niedalekiej odległości. I tutaj właśnie pojawia się niby drobna, ale jednak znacząca różnica między zabezpieczeniem fety mistrzowskiej a „Marszu Niepodległości”. Duże siły policji 11 listopada zostały umieszczone w różnych budynkach, w dalszej odległości od newralgicznych punktów o których już wspomniałem. W przypadku bocznych uliczek odchodzących od ul. Marszałkowskiej ta odległość była jeszcze niewielka, stąd dosyć szybka reakcja policji na ul. Skorupki przy skłocie, gdzie doszło do awantury. Jednak w przypadku pl. Zbawiciela czy ul. Spacerowej ta odległość była ogromna. Choć przy wejściu głównym do ambasady policja się pojawiła, to na tyłach budynku znalazła się dopiero po dobrych paru minutach.

Wracając jeszcze do słynnej tęczy. Na pl. Zbawiciela w trakcie całego przemarszu był 1 radiowóz policji, w dodatku z Wydziału Ruchu Drogowego. Nie był on w stanie nic zrobić w przypadku kilkudziesięciu osób chcących podpalić tęczę, to zrozumiałe. Jednak niezrozumiałe jest to, że aby zgromadzić większe siły policja potrzebowała co najmniej kwadransa. W tym czasie tęcza zdążyła zostać spalona, a grupki, które się od marszu odłączyły zdołały tam wrócić. 

Taktyka zabezpieczenia przez policję „Marszu Niepodległości” wynikała również z próśb kierowanych przez organizatorów. Wszystko miało przebiegać bez problemu ze względu na formację Straży Marszu. Pomysł w założeniu słuszny – dobrze wyszkolona i licząca kilkuset członków powinna zapanować nad tłumem, a na pewno lepiej sobie poradzić niż policja. Czy tak było? Na pewno nie można obwiniać ich za to, że ulegli naporowi tłumu przy ul. Skorupki. Kilkadziesiąt osób poradzi sobie z rzędem nieuzbrojonych ludzi nieważne jak oni są wyszkoleni, to oczywiste. Straż Marszu jednak miała pomagać przy łączności i zająć się, aby nie dochodziło do paniki. O taką jednak nie było trudno, gdy w pewnym momencie czoło marszu poszło dalej, a z tyłu dało się słyszeć nawoływania do powrotu na miejsce startu.

                Jak tak było źle, to jakim cudem mogło być dużo gorzej? Nie jestem w stanie wyobrazić sobie co mogłoby się dziać przy asyście kroczącej czy kordonie. Zamiast kilku punktów zapalnych cała trasa przemarszu zamieniłaby się w buzujący kocioł czekający na małą iskierkę. A po niej byłaby regularna wojna z policją nie do opanowania w krótkim czasie biorąc pod uwagę, iż w tłumie prócz zadymiarzy są rodziny z dziećmi, starsze osoby itd.

                Co nam pozostało po wydarzeniach w Warszawie? Wiele wniosków do wyciągnięcia dla różnych organów państwa. Najgorsze co się może stać, to aby po raz kolejny zmieniać prawo. Trzeba wreszcie zrozumieć, że nawet najlepsze prawo nie da pożądanych efektów bez właściwego jego przestrzegania. Warto też wziąć pod uwagę, iż takie sytuacje jak te, które miały miejsce 11 listopada nie biorą się znikąd. Społeczeństwo jest głęboko podzielone, wielu ludziom wiedzie się coraz gorzej, narasta fala frustracji i nie jest to jedynie polski problem. Już pojawiają się głosy, że Polska to dziki kraj. Polecam tym osobom spojrzeć jak wyglądają manifestacje w krajach Europy, niby tej cywilizowanej. Choć nie jest to oczywiście żadne wytłumaczenie, to nie można się w tym przypadku samobiczować, tylko spojrzeć na sytuację nieco szerzej.

poniedziałek, 7 października 2013

Biegnij Warszawo, nawet bez zezwolenia?

fot. wp.pl




Według reportera TVN, impreza „Biegnij Warszawo” nie została zakwalifikowana jako impreza masowa. Informacje te potwierdza wykaz imprez masowych w m. st. Warszawa na stronach internetowych Urzędu Miasta, gdzie takowego biegu próżno szukać. Brak takiej kwalifikacji budzi wątpliwości szczególnie w obliczu tragedii, do jakiej doszło w niedzielę w Warszawie. Za linią mety jeden z biegaczy stracił przytomność i mimo pomocy medycznej, wg niektórych spóźnionej, jej nie odzyskał. W takim razie warto zadać pytanie: na jakiej podstawie bieg, w którym wzięło udział kilkanaście tysięcy osób nie został zakwalifikowany jako impreza masowa? Pytanie zasadne w szczególności, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, iż bieg „Biegnij Warszawo” odbył się pod honorowym patronatem Prezydent Warszawy, w ścisłej współpracy z miastem stołecznym oraz Ministerstwem Sportu i Turystyki.


Odpowiadając na to pytanie warto sięgnąć po ustawę o bezpieczeństwie imprez masowych, aby dokładnie zdefiniować co jest imprezą masową, a co nią nie jest. W ustawie czytamy, co następuje:
Ilekroć w ustawie jest mowa o:
1) imprezie masowej – należy przez to rozumieć imprezę masową artystyczno-rozrywkową,
masową imprezę sportową
Kluczowa jednak będzie definicja masowej imprezy sportowej, tj.:
należy przez to rozumieć imprezę masową mającą na celu współzawodnictwo sportowe lub popularyzowanie kultury fizycznej, organizowaną na:
(…)
b) terenie umożliwiającym przeprowadzenie imprezy masowej, na którym liczba udostępnionych przez organizatora miejsc dla osób wynosi nie mniej niż 1000;
Dla każdego potrafiącego czytać nie będzie trudne stwierdzenie, iż „Biegnij Warszawo”, w którym wzięło udział kilkanaście tysięcy osób wypełnia tę definicję.


Na gruncie ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych (ta ustawa określa m.in. zasady i tryb wydawania zezwoleń na przeprowadzanie imprez masowych) mamy jednak do czynienia z kilkoma wyłączeniami, kiedy to przepisów ustawy się nie stosuje. „Biegnij Warszawo” można byłoby traktować jako imprezę sportu powszechnego o charakterze rekreacji ruchowej, ogólnodostępnym i nieodpłatnym, organizowaną na terenie otwartym. W przypadku „Biegnij Warszawo” to wyłączenie nie jest możliwe do zastosowania, gdyż jak czytamy w regulaminie imprezy:

„Warunkiem uczestnictwa w Biegu jest prawidłowe wypełnienie i przekazanie do Organizatora Formularza Rejestracyjnego oraz dokonanie Opłaty Rejestracyjnej.”
W takim wypadku nie można mówić o tym, iż była to impreza nieodpłatna. Stąd można stwierdzić, iż „Biegnij Warszawo” było imprezą masową w myśl obowiązujących przepisów prawa. Nie tak dawno w Warszawie odbywał się maraton. Mieliśmy również do czynienia z imprezą masową, zgłoszoną przez organizatora."Biegnij Warszawo" może liczyć na specjalne względy, gdyż nie musiało się starać o zezwolenie na przeprowadzenie imprezy masowej od 2010 roku włącznie. Rok temu i dwa lata temu również.


Co oznacza niezakwalifikowanie biegu jako imprezy masowej? Brak obowiązku ubiegania się o zezwolenie na jej przeprowadzenie, co wiąże się z m.in. zdobyciem opinii od państwowych służb. Ponadto nie trzeba stosować się do zasad przeprowadzenia takiej imprezy, w głównej mierze oznacza to brak przymusu zatrudnienia służb porządkowych w określonych ilościach. Nietrudno się domyślić, iż wiązałoby się to z dużymi kosztami.


Sprawa wydaje się dosyć klarowna. Szczególnie w przypadku odpowiedzialności organizatora, któremu grozi do 8 lat pozbawienia wolności za zorganizowanie imprezy masowej bez zezwolenia. Jednak czy tylko on poniesie odpowiedzialność? Szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę fakt, iż organizator na stronie internetowej szczyci się tym, że projekt wspiera m. st. Warszawa. Dochodzimy do sedna sprawy: stołeczny Ratusz, odpowiedzialny za wydawanie zezwoleń, jest patronem imprezy, która odbyła się wbrew obecnym przepisom prawa. Trudno sobie wyobrazić, aby ktoś mógł się wytłumaczyć niewiedzą o biegu. Szczególnie trudne zadanie czeka Hannę Gronkiewicz – Waltz. Na kilka dni przed referendum ws. odwołania Prezydent Warszawy taka wpadka na pewno nie przysporzy jej zwolenników.

piątek, 13 września 2013

Wojewody mazowieckiego dbanie o bezpieczeństwo



           
fot. sport.pl
           W tekście nt. kibolskiej wojny Donalda Tuska wspomniałem, iż wojewoda mazowiecki zastanawiał się nad zamknięciem trybuny/stadionu Legii Warszawa. Sądziłem wtedy, iż wojewoda pogrozi palcem klubowi, porozmawia i na tym się zakończy cała sprawa. W końcu nie tylko kibice Legii czy dziennikarze, ale również wiele osób związanych z branżą bezpieczeństwa imprez masowych potwierdza: stadion Legii to czołówka polska pod względem bezpieczeństwa. Na nowym stadionie prócz incydentu z ochroną podczas meczu z Polonią nie działo się nic, co mogło poważnie zagrozić życiu i zdrowiu. Niestety wojewoda Jacek Kozłowski twierdzi inaczej. Wczoraj oficjalna strona internetowa klubu podała:

„Informujemy, że szczegóły związane z rozpoczęciem sprzedaży biletów na mecz Legia Warszawa - Górnik Zabrze zostaną podane na oficjalnej stronie Klubu nie wcześniej, niż we wtorek 17 września.
Powodem opóźnienia jest oczekiwanie na ewentualne wydanie decyzji administracyjnej w sprawie zakazu zorganizowania na stadionie przy ul. Łazienkowskiej 3 meczu Legia Warszawa – Górnik Zabrze z udziałem publiczności w dniu 22 września 2013 r.”

Na początek warto spojrzeć na daty. Ostatni mecz Legii na Łazienkowskiej odbył się 27 sierpnia. Do czego wojewoda mógłby się przyczepić? Przychodzą mi do głowy jedynie dwie rzeczy: śmiercionośne race (jak mówił wojewoda, temperatura odpalonej racy to 1500 stopni), które odpalone zostały niezliczoną ilość razy w przeszłości na nowym stadionie i nikt nie ucierpiał, a przynajmniej nikt o takich osobach nie słyszał. Kolejną sprawą to ulubiona rzecz wojewody mazowieckiego: niedrożne przejścia ewakuacyjne. Temat rac i przejść ewakuacyjnych oraz ich wpływ na bezpieczeństwo to szerszy temat, postaram się go w przyszłości poruszyć, ale skupmy się na innej sprawie. 

Od ostatniego meczu minęło 16 (!) dni. Przez ten czas wojewoda mazowiecki nie potrafił wydać jakiejkolwiek decyzji. Z troski o bezpieczeństwo (tylko z tego powodu wojewoda może zakazać zorganizowania meczu z udziałem publiczności) woli przez ponad 2 tygodnie dobrze się zastanowić i poinformować klub na chwilę przed meczem. Czy ma to cokolwiek wspólnego z bezpieczeństwem? Jak klub ma się przygotować do organizacji meczu, jeśli mniej niż tydzień przed nim nie wie czy mecz odbędzie się z udziałem publiczności? To już nie pierwszy raz, w przeszłości wojewoda potrafił wydać decyzję o otwarciu lub zamknięciu jednej trybuny kilkanaście godzin przed meczem. To dopiero pomoc dla klubu, który chce zapewnić swoim kibicom rozrywkę w zgodzie z zasadami bezpieczeństwa. Co ciekawe, ramię w ramię z wojewodą idzie policja. Czy dla policji też nie ma znaczenia kiedy dowie się czy mecz odbędzie się z publicznością? Wydawać by się mogło, iż na pewno mniej policjantów można wysłać na ulice jeśli ten mecz zostanie rozegrany bez kibiców, co mogłoby się przełożyć na oszczędności. A przecież tyle razy można usłyszeć, że policja wydaje grube miliony na zabezpieczenie meczów.

Jak podał portal legia.net, wojewoda postawił Legii warunki. Jeśli wojewoda ma nie reagować, to klub ma przedstawić długofalowy plan poprawy bezpieczeństwa oraz zmienić wniosek o organizację meczów tak, by wszystkie mecze zostały zakwalifikowane jako imprezy masowe podwyższonego ryzyka. Żądania wojewody i policji to klasyczny przykład jak pokazać swoją ignorancję w temacie, o którym powinno się wiedzieć dosyć sporo. Wszystko to, a jakże, w trosce o bezpieczeństwo, gdyż jak wiadomo na meczach Legii dochodzi regularnie do zagrożenia życia, zdrowia ludzi i pewnie też całego miasta, nie tylko osób będących na stadionie. Co to znaczy „długofalowy plan poprawy bezpieczeństwa”? Choć trudno stwierdzić co wojewoda ma na myśli, to ten punkt jest jeszcze logiczny – w końcu wojewoda twierdzi, że na stadionie jest niebezpiecznie, więc trzeba poprawiać stan bezpieczeństwa. Jednak ciekawszy jest punkt dotyczący meczów, które automatycznie mają zostać zakwalifikowane jako imprezy masowe podwyższonego ryzyka. Jako komentarz do tego punktu niech wystarczy cytat z ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych:

Art. 3. Ilekroć w ustawie jest mowa o:
5) imprezie masowej podwyższonego ryzyka - należy przez to rozumieć imprezę masową, w czasie której, zgodnie z informacją o przewidywanych zagrożeniach lub dotychczasowymi doświadczeniami dotyczącymi zachowania osób uczestniczących, istnieje obawa wystąpienia aktów przemocy lub agresji


            Panie wojewodo Kozłowski, rozumiem, że to nie Pan jest pomysłodawcą całej akcji, w końcu w całej Polsce dzieją się mniej lub bardziej absurdalne rzeczy, ale proszę chociaż zachować pozory dbania o bezpieczeństwo.

poniedziałek, 9 września 2013

Monopol na przemoc – Donalda Tuska II. wojna kibolska


fot. Jacek Wójcikowski / jp85.pl
                Pierwszą wojnę ze „stadionowym bandytyzmem” Prezes Rady Ministrów Donald Tusk ogłosił ponad 2 lata temu. Jej historię zna każdy, więc nie warto tracić czasu na przypominanie kolejnych wydarzeń. Choć rozejmu nie podpisano (a żadna ze stron kapitulacji na pewno by nie ogłosiła), to jakiś czas temu salwy nieco przycichły. Premier nie wracał po raz setny do wydarzeń w Bydgoszczy, media coraz rzadziej zajmowały się szukaniem powiązań między każdym złapanym przestępcą a środowiskami kibicowskimi.

Wydawać by się mogło, że temat kiboli stał się mniej chwytliwy i uznano, że przeciętny Kowalski jest nim już znudzony. Oczywiście co jakiś czas starego kotleta odgrzewano, ale coraz rzadziej widniał on na czołówkach gazet. Przez pierwsze półrocze 2013 r. można powiedzieć, że było znośnie. Niektórzy łączyli to ze zmianą władz w PZPN, niektórzy twierdzili, że to cisza przed burzą. Okazuje się, że malkontenci mieli rację. Choć początkowo można było wątpić czy kolejne zapowiedzi okażą się tylko zagraniem pod publiczkę, to obecnie już nie można mieć wątpliwości - „ofensywa antykibolska” w wykonaniu aparatu [s]przemocy[/s] władzy wraca ze zdwojoną siłą.

Zaczęło się dosyć niewinnie i trochę przypadkowo. W ciągu tygodnia doszło do mniej lub bardziej poważnych incydentów powiązanych z kibicami lub, jak kto woli, kibolami. Transparent na meczu w Poznaniu skierowany do Litwinów, przerwanie meczu Polonii Warszawa w Łomiankach i na koniec coś, co wywołało prawdziwą burzę w mediach – sławetna plaża w Gdyni i pojedynek meksykańskich żeglarzy z chorzowskimi turystami. Potem już poszło jak z płatka. Zagrożenie dla bezpieczeństwa całego kraju, pytania o to „czemu ci ludzie znaleźli się wśród zwykłych Polaków” i zapowiedzi „pójścia po nich”. Czy to już było? Oczywiście. Były konferencje prasowe, były mocne słowa z ust polityków. Czy taktyka się zmieniła? Prócz medialnej nagonki w wykonaniu tych samych przedstawicieli tzw. „czwartej władzy” zmieniło się wiele. Spójrzmy zatem co odróżnia drugą wojnę kibolską w wykonaniu Donalda Tuska i jego przybocznych od tej pierwszej.

Pierwsze tygodnie pokazują, że wybrano starą rosyjską zasadę: „tisze jediesz, dalsze budiesz”. Prócz szumnych początkowych zapowiedzi dużo rzadziej w mediach głównego nurtu można  obserwować efekty pozornej walki z kibolami. Efektownie wyglądające w mediach zamykanie całych stadionów zastępuje mniej przebijające się na okładkę Gazety Wyborczej zamykanie części obiektów, gdzie zasiadają najzagorzalsi fanatycy. Tak było m.in. w Gdańsku, Lubinie, Poznaniu, a również zastanawiano się nad takim rozwiązaniem w Warszawie. Wojewodowie w całym kraju korzystają raz po raz ze swoich uprawnień, które wydają się skonstruowane właśnie do takich propagandowych akcji (o ich fatalnej konstrukcji wspomina nawet autor komentarza do ustawy). Zamiast anonsowania projektów zmian w prawie jak to było wcześniej, prokurator generalny Andrzej Seremet rozesłał do prokuratur apelacyjnych polecenia. Zaleca w nich, by stopień szkodliwości społecznej przestępstw stadionowych uznawać za wysoki i za każdym razem, gdy czyn jest zagrożony karą więzienia, prokuratorzy żądali w sądzie kar bezwzględnego pozbawienia wolności. Czyli jak najbardziej realny jest scenariusz, iż osoba odpalająca racę trafi bezpośrednio do więzienia. A jak nie będzie miała szczęścia, to wyląduje w nim na dłużej niż dajmy na to gość, który zgwałcił w ostatnich dniach kobietę na warszawskich Kabatach (za gwałt grozi kara od 2 lat, za pirotechnikę do lat 5). Wiąże się to również ze zmianą idącą w stronę ‘uderzania’ w pojedyncze osoby. Tym razem mniej stadionów się zamyka odgórnie, ale uprzykrza życie kibicom na każdym kroku. Przykładem może być sprawa nastoletnich kibiców, którzy odpalili race pod pomnikiem Kazimierza Deyny na obchodach rocznicy śmierci legendy warszawskiej Legii czy też zatrzymania osób stojących na schodach w trakcie meczu w Szczecinie (jedna z nich została zakuta w kajdanki w supermarkecie). Poważniejsze rzeczy dzieją się jednak wobec kibiców klubów z niższych lig.

Dwa lata temu uwaga skupiła się na kibicach klubów Ekstraklasy, którzy to najgłośniej protestowali przeciw obecnej ekipie rządzących. Wśród kibiców mniejszych klubów można było dostrzec solidarność, ale oni obrywali nie tak często jak chociażby fani z Warszawy, Poznania, Krakowa czy Wrocławia. Tym razem za cel obrano wszystkich bez wyjątku. Na każdym meczu pojawia się dużo więcej policjantów niż dotychczas, którzy stosując zasadę „Zero tolerancji” potrafią jednej osobie wlepić 4 mandaty – każdy z nich za używanie słów wulgarnych. Od malutkich klubów np. z IV ligi żąda się chociażby monitoringu (na co je najzwyczajniej w świecie nie stać) czy też zwiększenia liczebności służb porządkowych – grubo ponad normy. Dochodzi do sytuacji, iż policji różnego rodzaju (włącznie z policjantami w cywilnym ubraniu) jest więcej niż kibiców W ostatnich dniach kibice MKS-u Ciechanów nie mogli opuścić stadionu przed meczem (wcześniej podobnie było w Bełchatowie), jak również niektórym nie pozwolono wejść na obiekt, choć mieli bilety. Normą jest legitymowanie i spisywanie wszystkich osób dopingujących. Czy tak działa profesjonalna formacja? Ponadto metody działania policji stają się coraz brutalniejsze. Ostatnimi ofiarami stali się młodzi kibice Hutnika Warszawa, którzy w środku lasu m.in. zostali przez dzielnych stróżów prawa zmuszeni m.in. do zdjęcia spodni. Jednak te sprawy nie przebiły się do wszystkich mediów, co dziwi coraz mniejszą grupę osób.

Wiele postępowań o których można usłyszeć w kontekście tzw. walki z kibicami nie ma za dużo wspólnego z troską nt. poziomu bezpieczeństwa na stadionach i poza nimi. Nie trzeba być ekspertem, aby stwierdzić, iż w dobie monitoringu, kontroli i inwigilacji środowiska kibicowskiego przez policję zamykanie trybun czy stadionów, a w szczególności oskarżenia nie mające zbyt wiele z rzeczywistością, to nie jest droga do osiągnięcia celu, jakim ma być poprawa bezpieczeństwa. Można mieć wątpliwości czy aby na pewno to ma być cel tych wszystkich działań.

Pierwsza wojna ze środowiskiem kibicowskim została połowicznie wygrana przez Donalda Tuska. Choć w oczach wielu osób się skompromitował, to jednak wybory parlamentarne wygrał i może rządzić drugą kadencję. Czy jednak uda mu się to po raz kolejny? Śmiem twierdzić, że tym razem nie. Zmieniły się nastroje w społeczeństwie i coraz więcej osób przejrzało na oczy. Nie da się kibolami przykryć tylu wpadek obozu rządzącego. Panie Premierze, może czas opamiętać się i wziąć się do pracy zamiast przeszkadzać wielu tysiącom ludzi w ich pasji?

PS. Blog powoli rusza, z czasem będzie tylko lepiej :) Zapraszam do komentowania, śledzenia na Twitterze oraz Facebooku